– Nie zobaczyłabym tylu wschodów słońca.
– Nie widziałabym świata w pionie lub poziomie.
– Nazwisko Newton kojarzyłoby mi się z grawitacją, a kadry z działem HR.
– Nie wiedziałabym, gdzie w Warszawie są pola kapusty, czy uprawy selera oraz aleje wierzb głowiastych.
– Nie jechałabym pół dnia pociągiem, żeby sfotografować śnieg na plaży.
– Na wakacje zabierałabym elegancką torebusię, a nie czarne plecaczysko.
– W szefie trzymałabym więcej bluzek, a nie statyw.
– Nie uwieczniłabym na zdjęciach osób i miejsc, których już z nami nie ma.
– Nie brałabym udziału w wystawach fotograficznych.
– I pewnie zostałabym psycholożką albo mediatorką.
Wszystko zaczęło się na Bałtyku. Stałam w śliskim pontonie kilkaset metrów od brzegu i modliłam się, żeby nie wypaść. Nogi zalewała mi słona woda. Z małym Coolpixem czekałam na boi na zawodników windsurfingowych. To były regaty Pucharu Świata, 2005 rok.
Kiedy już wszyscy zrobili zwrot, chowałam aparat za pazuchę i szybko z falą płynęliśmy na metę. Trzeba było zdążyć przed pierwszym zawodnikiem, prawdopodobnie był to wtedy Wojtek Brzozowski. Kiedy minęło mnie 100 podobnych żagli, płynęliśmy do „biura regat”.
W namiocie na plaży czekał mój wielki laptop. Szybka obróbka w IrfanView, głęboki wdech, teraz najważniejsze – nokia z sygnałem GPRS 5 cm od laptopa i wysyłka zdjęć na stronę. Zaparzałam sobie kawę i akurat jak kończyłam ją pić, zdjęcia kończyły się uploadować.
O ile nikt nie ruszył mi telefonu. I kiedy tak siedziałam boso na plaży z kubkiem rozpuszczalnej neski, pomyślałam, że to jest to. Że fotografia to droga tak pełna przygód i zwrotów akcji, że nigdy mi się nie znudzi.
Potem były studia fotograficzne w łódzkiej Filmówce. Wielkie nazwiska polskiej fotografii, duszne ciemnie, studia filmowe pachnące starymi rekwizytami.
Kolodion, cyjanotypia, fotografia otworkowa, wielkoformatowa. Reportaż z powodzi, wyborów prezydenckich, żałoby po katastrofie smoleńskiej, fotografia studyjna, produktowa, kreacyjna. Mnóstwo tematów, np.: „Poranny spacer z Agnieszką w mieście na 166 kominów”.
Aparat stał się moim nieodłącznym towarzyszem, a obiektyw powiernikiem myśli. Odkryłam, że we wszystkich rodzajach fotografii chodzi o emocje. Bez względu na to, czy robię zdjęcia parze młodej, biznesmenowi czy do artykułu o maturzystach.
Założyłam w piwnicy ciemnię, a na strychu studio. Tylko 36 klatek w filmie! – myślałam. Ku mojemu zaskoczeniu to wcale nie było mało. Każdy spust migawki poprzedzał proces myślowy. Otworzył się świat pełen uważności i skupienia. Nauczyłam się stykówek, maskowania, wywoływania. Któregoś lata piwnicę zalała woda. Sprzęt stał wysoko, więc nie ucierpiał.
Kilka nocy spędziłam na maskowaniu odbitek w kaloszach. Do tej pory żałuję, że nie mam zdjęcia. Wraz z przeprowadzką wylałam chemię i przygoda się skończyła. Ale mam nadzieję, że kiedyś pokażę dzieciom magię pojawiania się obrazu w kuwecie.